Pary i małżeństwa różnie się dogadują w temacie „u kogo spędzamy Święta”. Są tacy, którzy za punkt honoru stawiają sobie obskoczenie wszystkich rodzin w ciągu jednego wieczoru. A ja takim ludziom mówię: a co, jeśli rodzina mojego chłopaka jest oddalona 2000 km od mojej? A co, jeśli w rodzinach występują jednostki rozwiedzione i ponownie ożenione, co mnoży ilość domostw i rodzin do odwiedzenia? Raz kombinowaliśmy z lotem w pierwszy dzień Świąt i nawet prawie udało się wszystkich zadowolić, ale urządzanie takiego maratonu co roku nie bardzo nam się uśmiecha. Wypróbowaliśmy też system Wigilii mobilnej w czasie: z jedną częścią rodziny świętujemy 24 grudnia, z drugą organizujemy drugą Wigilię w kwietniu. Ale jak wytłumaczyć najmłodszym, że Święty Mikołaj specjalnie dla nas poprzesuwał swoje terminy? W końcu wybraliśmy opcję chilloutową: jednego roku przyjeżdżamy tu, drugiego tam. Pozwala nam to pobyć sobie dłużej w jednym gronie, odpocząć, a przy okazji zrobić kilka krajoznawczych wypadów.
Tak więc tego roku w Święta mogliśmy sobie spędzić spokojnie czas: trochę z rodziną, trochę ze znajomymi, trochę w objazdach. Spotkaliśmy wielu takich jak my: którzy wpadli na Święta ze Szkocji, z Francji, z Holandii itd. Niektórzy poprzywozili swych bardziej lub mniej zaawansowanych narzeczonych, żeby ich przedstawić rodzinie, wytłumaczyć o co chodzi z karpiem i z makiem… Historie o karpiach w wannie zadziwiają, zainspirowały francuskiego rysownika, Silvaina Savioa, do stworzenia serii komiksów pt. „Marzi”, o świecie PRLu widzianym oczami małej dziewczynki. Autor rysunków do komiksu tłumaczy, że stworzył komiks, gdyż był zafascynowany opowieściami swojej dziewczyny i że ten obraz osiedli z tysiącami mieszkań, z których w każdym mieszkaniu mieści się wanna z żywym karpiem, nie opuszczał jego wyobraźni. Jeśli zaś chodzi o mak, to biorąc pod uwagę ilość osób we Francji, które z dwuznacznym uśmiechem pytały mnie o doznania jakich można się spodziewać po zjedzeniu makowca, sprawa maku jako niewinnego dodatku do ciast, nie jest dla wszystkich taka znowu oczywista.
Przyjezdni porównują swoje wrażenia z wizyt w polskich domach. Śmieją się, że są atakowani jedzeniem („dlaczego on nie chce dokładki, nie smakuje mu?”) i kapciami na zmianę. Jeden biedny Włoch trzyma się za głowę, gdyż rodzina jego ukochanej, trochę nadmiernie go ugościła wszystkim, co było dostępne w domowym barku. Stada obcokrajowców zaciągane są przez swoje polskie połówki do restauracji. To jest „typical”, spróbuj! Rozentuzjazmowane polskie połówki tłumaczą tym nowo przybyłym wszystkie odmiany pierogów, a nowo przybyli podejrzliwie obwąchują smalec, z podziwem kontemplują żurek w chlebie i z niedowierzaniem odkrywają, że piwo można podawać na ciepło.
Teraz jest dobry moment, żeby mieszkańcy swoich własnych miast nareszcie powchodzili na lokalne wieże ratuszowe, na dziedzińce zamkowe i do katedr – uświadamiając sobie często, że gdyby nie goście, to by nigdy tam pewnie nie weszli. Sama wykorzystałam fakt, że koleżanka oprowadzała swojego Szkota po Toruniu, a znajoma para przywiozła z Francji ich nowo narodzone dziecko do pokazania rodzicom w Trójmieście. Mogliśmy dzięki temu skorzystać z ich lokalnej wiedzy dotyczącej najlepszej trasy, a nawet wysłuchać paru legend i anegdot.
Mój Laurent z wielką dumą tłumaczy pewnej Holenderce czego się nauczył z polskiego języka: „jedno piwo – dwa piwa – pięć piw”. Wymieniają między sobą doświadczenia: jak wybrać język do porozumiewania się z partnerem tak, żeby móc wyrazić się naturalnie, ale żeby to drugie zrozumiało. Jak wymawiać „kochanie”? A jak się porozumiewać z resztą rodziny? Laurent czuje się obyty – to już jego trzecie święta w Polsce. Jest szczęśliwy, że tego roku udało mu się trafić na śnieg w grudniu. Lubi barszczyk i śledzia, pomaga wypiekać pierniczki, z opłatkiem obchodzi się jeszcze trochę nerwowo, ale bardzo pięknie wymawia „wszystkiego najlepszego”. Trochę żałuje, że nie może obejrzeć karpia w wannie, ale moja rodzina postawiła na nieznęcanie się nad zwierzętami. Nowe czasy biorą górę nad tradycją.