Tym razem musieliśmy się zmierzyć z nowym podróżniczym wyzwaniem: jedno z nas jest stanie błogosławionym. Jedno z nas, czyli ja, od pewnego czasu ma lekkie zawroty głowy od zbyt długiego stania, zadyszkę od zbyt stromego podchodzenia, nie pija alkoholu, MUSI zjeść NATYCHMIAST, ale żeby nie było surowe i żeby nie powodowało nadkwasoty żołądka. Poza tym najchętniej by spało kilkanaście godzin na dobę. Pytanie: jak w takim stanie podróżować i czy w ogóle warto?
Kwaszenie się w czterech ścianach własnego domu oraz codzienne wyzwanie polegające na dotelepaniu się tramwajem do pracy i wytrzymaniu tam do osiemnastej – na dłuższą metę nie robi mi dobrze na psychikę. A przecież psychika jest ważna w ciąży! Mówią, że należy o siebie dbać i się relaksować, po czym zabraniają ci leżeć w gorącej kąpieli… Skoro nie mogę się kąpać, to chcę gdzieś wyjechać. W dodatku wszystkie fora ciążowe radzą wybrać się na wakacje w drugim trymestrze, bo wtedy JUŻ tak strasznie nie mdli i JESZCZE da się przejść odcinek dłuższy niż odległość spod lodówki do kanapy. A ja akurat zbliżam się do piątego miesiąca. Świat chce, żebym wyjechała w podróż. Tylko gdzie pojechać, żeby brzuch i jego zawartość też byli zadowoleni?
Najpierw pomysł był taki, żeby polecieć na wyspy kanaryjskie i przeleżeć te wakacje bykiem na leżaku. Gdy jednak zaczęliśmy się wgryzać w temat, okazało się, że nie podobają nam się „bardzo turystyczne miejsca”, a te mniej turystyczne wychodzą pioruńsko drogo. Kolejny pomysł był, żeby pojechać na 10-dniowe odosobnienie medytacyjne. Byłaby to bowiem kwintesencja relaksu i nic-nierobienia, jako że po ciąży trzeba będzie o nich zapomnieć na jakieś 18 lat. Tu jednak Laurent nieśmiało zaprotestował, bo medytacja polega na odosobnieniu, a to przecież może ostatnia szansa dla nas jako pary, na pobycie tylko we dwoje.
Stanęło na Portugalii – bo były tanie loty, bo tam nas jeszcze nie było, bo w odróżnieniu od naszego Nantes powinno tam być troche słońca w kwietniu. Miało być trochę miasta i troche przyrody, ale bez napiętego grafiku, żebyśmy ja i mój brzuch mogli sobie spokojnie dreptać i się nie przemęczać. Rozplanowałam 3 dni na Porto, 3 na Lizbonę i 3 na park przyrodniczy Sintra-Cascais, żeby zobaczyć trochę wybrzeża. Do Porto i z Lizbony da się spokojnie latać tanimi liniami, a resztę można zrobić pociągiem i autobusami. Poza tym miało być bez napinania się i zwiedzania z wywieszonym językiem. Wyszło… hmmm… jak zwykle. Cóż, tym, którzy nie chcą zwiedzać z wywieszonym językiem proponowałabym jednak to leżenie bykiem na Wyspach Kanaryjskich.
A dla tych, które biorą pod uwagę długie spacery, proponuję kilka słów na temat użyteczności Portugalii z punktu widzenia kobiety w ciąży.
Spacerowanie z brzuchem
Wszędzie gdzie byliśmy: Porto, Lizbona i wybrzeże Portugalii, to głównie romantyczne wzniesienia. W Porto, malownicze zbocza staczają się w kierunku rzeki Douro, w Lizbonie, równie malownicze, do rzeki Tajo a na wybrzeżu – klify, absolutny szczyt malowniczości i stromizny, staczają się do oceanu. Nawet park Quinta da Regaleira w Sintrze był jednym wielkim zboczem. Mój brzuch i ja cierpliwie staczaliśmy się z tych zboczy, a pod koniec dnia Laurent nas z powrotem pod te zbocza wpychał.
Ktoś by mógł powiedzieć, że tramwaje mogłyby być tu dobrą opcją, a do tego w Lizbonie ich żółte, zabytkowe egzemplarze są symbolem miasta i atrakcją turystyczną. Moja ciąża polega jednak na tym, że chodzi mi się dobrze, za to stoi wręcz okropnie. A już w długaśnych kolejkach do żółtego tramwaju, to mi się stoi potwornie. W zatłoczonym tramwaju stałoby mi się pewnie jeszcze gorzej. Poza tym jak dla mnie urok takiego tramwaju polega na oglądaniu go zewnątrz, sunącego sobie po tych stromych zboczach.
Tak więc głównie chodziliśmy. Tu muszę się pochwalić, że chodziłam z moim brzuchem nawet po bardzo stromych klifach wybrzeża na północ od Cabo da Roca, podczas gdy wielu podjeżdżało tylko do nich jeepami z napędem a cztery koła i napisem Extreme Adventure. Kto tu ma większe extreme – gościu siedzący w jeepie, czy ja przemierzająca klify na własnych nóżkach, w piątym miesiącu? Ha!
Jedzenia nigdy za wiele
Kobieta w ciąży może w Portugalii jeść sardynki, bo to symbol tego państwa, a poza tym zawierają one dużo Omega-3, wapnia i witaminy D. W dodatku, w przeciwieństwie do licznych wędlin i serów, sardynki nie zawierają surowego mięsa, jajka ani mleka, zakazanych przez gorliwych lekarzy. Pewien podchmielony ginekolog tłumaczył mi wprawdzie, że te wszystkie zakazy są mocno przesadzone i że musiałabym się żywić kupami kotów, żeby złapać toksoplazmozę, jednak ja, na wszelki wypadek wolę słuchać trzeźwych ginekologów. Te wszystkie zakazane rzeczy wyglądały bardzo smacznie. Zwłaszcza, gdy z drugiej strony widok niektórych specjałów przywoływał mi mdłości rodem z pierwszego trymestru. Na przykład strasząca na zdjęciach w barowych menu francesinha, czyli kanapka będąca mięsnym akordeonem (kotlet + boczek + szynka + kiełbasa) zatopionym w serze. Bardzo niefotogeniczna potrawa.
Gdy już zaczęły mnie denerwować te cholerne sardynki, po prostu szliśmy na pizzę albo cokolwiek innego. Nie musiało być typowo portugalskie, zawsze było dobre, nie za drogie, a portugalskość objawiała się nam w naprawdę miłych uśmiechach obsługi. Z resztą przyznam się, że w końcu pękłam i pod wpływem nagłego głodu, wtrąbiłam ogromną porcję bardzo czekoladowego ciasta oblepionego grubą warstwą czekoladowego kremu, zapewne na bazie surowych jajek. Ale było mi już wszystko jedno, zapamiętałam je jako jedno z najpyszniejszych ciast, jakie jadłam w życiu. I żyję.
Inny trudny temat: wino. Zwłaszcza w Porto usiłowano mi je wmusić wiele razy, a darmowe degustacje lokalnego specjału są dołączane do wszystkiego, na przykład do jazdy kolejką linową w Villa Nova De Gaia. Na moje gesty w stronę błogosławionego brzucha, pani z tacą pełną darmowych kieliszków zarzekała się, że to przecież bardzo zdrowe. Cóż, tu już się nie poddałam i uzdrowiliśmy podwójnie Laurenta.
Gdy już masz wszystkiego dosyć
… najlepiej znaleźć jakieś miejsce z zielenią i sobie tam umościć gniazdko.
Po pierwsze – świetnie nadają się do tego parki. W Porto polecam Jardins do Palácio de Cristal. Nie zobaczymy tu wprawdzie owego kryształowego pałacu, ale same ogrody są zadbane, biegają po nich pawie, jest piękny widok spod oliwnego drzewka, a obsługa kafeterii w znajdującej się tam bibliotece zużyła ostatnią pomarańczę ze składu na zapleczu, żeby mi przyrządzić soczek. W Lizbonie spędziliśmy chyba pół dnia w bardzo przyjemnym ogrodzie botanicznym, Jardim Botânico da Universidade de Lisboa. W Sintrze jest zwariowany park Quinta da Regaleira, z podziemnymi przejściami, strumykami, wieżyczkami i słynną, wkopaną w ziemię wieżą zwaną Studnią Wtajemniczeń.
Po drugie, Portugalczycy wykorzystali górzystość swoich miejskich terenów i zarówno w Porto, jak i w Lizbonie urządzili miejskie tarasy, pełniące funkcję punktów widokowych na panoramę miasta – tak zwane miradouros. Jest ich mnóstwo w Lizbonie i w Porto – przy czym do te ostatniej listy dorzuciłabym taras na dachu budynku Porto Cruz. Tutaj ci, którzy nie są w ciąży, mogą sobie wypić Porto sprofilowane specjalnie dla nich według wyników psycho-testu wykonanego na interaktywnym ekranie, na parterze budynku. I wypiją je na wygodnej kanapie, z widokiem na całe Porto.