Pisałam o Great Walks, opisałam naszą wycieczkę po Tongariro Northern Circuit i Abel Tasman Coast Track. Tym razem opiszę wycieczkę, którą sobie urządziliśmy na południu Nowej Zelandii.
Zaczęliśmy od Milford Sound – coś na kształt fiordu, wielka atrakcja turystyczna. I słuswnie, bo chyba nieczęsto spotyka się w przyrodzie tak magiczne miejsca. Ocean przedarł się wgłąb lądu, wydłubawszy sobie drogę wśród wielkich skał, porośniętych paprociami i mchem. Wiatr od oceanu napotyka te skały, skrapla się na ich szczytach, po czym spada w postaci deszczu, spływając powstałymi nagle z tej okazji wodospadami. Miejsce jest tak piękne, że Hine-nui-te-po, maoryska bogini śmierci, poczuła się zmuszona do stworzenia muszek zwanych sandflies, aby ludziom zauroczonym krajobrazem nie przyszło do głowy niemoralnie się prowadzić. Wyjątkowe paskudztwo – potrafi pogrgyźć człowieka, pozostawiając ślady na parę tygodni. Żeby nie swędziało, należy przyłożyć coś gorącego. Dziękujemy Ci, bogini Hine-nui-te-po…
Popłynęliśmy w 2-godzinny rejs, a wraz z nami wesoła ekipa Hindusów, robiąca sobie 20-osobowe zdjęcia przy pomocy kijka do selfie. Wiatr był silny: ciurkające po skałach wodospadziki nie miały jak dolecieć do samego dołu, a statkiem kiwało. Poszliśmy na dziób, żeby poczuć na sobie romantycznie rozbijające się fale. Po kilku minutach byliśmy mokrzy i tak samo rozbawieni, jak biegający i piszczący wokół nas Hindusi. Kapitan świetnie się bawił i zaproponował pasażerom, żeby mu pomogli zaparkować statek przy stromej ścianie, tak jak pomaga się przy parkowaniu samochodu w ciasnej uliczce. Hindusi zaczęli się sprzeczać między sobą, czy już powinniśmy się zatrzymać, czy jeszcze jest trochę miejsca, a kapitan z radością mruczał przez głośnik: zobaczycie, uderzymy w skałę, statek utonie i będziecie pływać w zimnej wodzie. Pod koniec wycieczki, oświadczył, przybierając hinduski akcent, że to był jego najzabawniejszy rejs odkąd pływa tym statkiem.
Po rejsie, pojechaliśmy busikiem do stóp szlaku Routeburn. Gdy czekaliśmy przy wjeździe do tunelu, środkiem drogi przemaszerowała ciekawska papuga kea, z zainteresowaniem oglądając samochody i szukając, czy by się nie dało czegoś urwać. Kea uwielbia bowiem urywać i bawić się różnymi nieznanymi sobie przedmiotami, doprowadzając tym do rozpaczy nowozelandzkich farmerów.
Tym czasem zdążyło się rozpadać na dobre, ze zboczy spływały wodospady, których tam wcale nie było, gdy jechaliśmy w przeciwnym kierunku. W tych warunkach zaczęliśmy iść. Miał to być szybki marsz, który po godzinie z hakiem miał nas doprowadzić do kempingu, znajdującego się trochę poza trasą, ale za to darmowego. Ponieważ jednak nie przewidzieliśmy faktu, że akurat dzień wcześniej zegarki przesunęły się, aby przejść na czas zimowy – noc zapadła godzinę wcześniej niż się spodziewaliśmy. Tak więc szukaliśmy kempingu po nocy i w deszczu, godzina z hakiem zamieniła się w dwie godziny, deszczu tego wieczoru spadło kilkanaście milimetrów i wszelkie goreteksy mogliśmy sobie schować nie powiem gdzie.
Kiedyś, w liceum, uczestniczyłam w spływach kajakowych, podczas których uczono nas zawijać każdą rzecz w plastikową torebkę, a kilka takich torebek w większy worek na śmieci, który wkładało się do plecaka, które zawijało się jeszcze w kilka worków. Miało to swój głęboki sens, szkoda, że o tym zapomniałam tym razem. Dobrze, że chociaż Laurent zachował w tej sprawie czujność: dzięki niemu namiot i półtora śpiwora były w miarę suche.
Na szczęście następnego dnia zaświeciło słońce i mogliśmy spędzić całe przedpołudnie na suszeniu. Leniwie przeszliśmy drogę, która normalnie zajmuje jakieś 2 godziny w 5 godzin, robiąc zdjęcie każdej napotkanej gałązce. Było warto, gdyż takiego natężenia przyrody, szczęśliwej z nadmiaru wilgoci, jeszcze nie widziałam. Wyglądało to, jakby jakiś wybuch porozrzucał zieleń po wszystkich skałach, drzewach i gałęziach, to co nie znalazło miejsca na ziemi, poszło rosnąć na pniach drzew.
Następnego dnia droga prowadziła przez krajobrazy alpejskie. Chmury zmieniały pejzaż z minuty na minutę to chowając jego fragmenty, to znowu je odsłaniając. W sumie cały szlak to 32 km, które można przejść w 2-4 dni, jeśli jest się normalnym człowiekiem. Na szlaku napotkaliśmy ludzi, którzy tę trasę przebiegają w 3 godziny. Powstał nawet oparty na tym biznes: szlak przecina góry po linii prostej, natomiast żeby połączyć punkt startu z punktem mety jadąc samochodem, trzeba objechać całe pasmo górskie drogą ponad 300 km. Tak więc powiedzmy, że turysta przyjeżdża z jednej strony szlaku samochodem. Dziewczyna odbiera od niego kluczyki i jedzie nim te 300 km, odstawić samochód z drugiej strony szlaku. Turysta tym czasem zaczyna iść. Dziewczyna dojeżdża po niecałych 5 godzinach do mety, parkuje samochód turysty, zabiera kluczyki i truchtem przebiega 30 kilometrów górską ścieżką, oddając po drodze kluczyki zziajanemu turyście, który czuje się dumny z siebie, bo właśnie przeszedł 12 km w 7 godzin. Usługa taka kosztuje coś około 200 dolarów…
Po tej ciekawostce pozostaje mi tylko dodać, że nam te 32 kilometry zajęły 3 dni. Ale mieliśmy plecaki po 12 kilo. Ci co biegają nie mają plecaków, bo przez te 3 godziny pewnie nie zdążą zmarznąć, ani zgłodnieć. Praca męcząca, ale za to jakie widoki…