Landmannalaugar – to po islandzku po prostu miejsce, w którym można zażyć kąpieli.
Żeby się tam dostać opuszczamy przyjazne i w związku z tym zamieszkałe wybrzeża Islandii i wkraczamy do Interioru. Można tam dojechać różnymi środkami lokomocji, pod warunkiem, że mają solidne zawieszenie i napęd na 4 koła. My wybraliśmy autokar, który miał nas dowieźć do Landmannalaugar, a później odebrać z Thorsmork.
Wyprawa do centrum Islandii zaczyna się tak naprawdę w momencie, gdy asfaltowa droga gwałtownie się urywa i autokar wjeżdża na coś prawie tak czarnego, zakurzonego i podziurawionego, jak żużlowa droga dojazdowa na blokowisku w Szczecinie w latach 80-tych. Jakby się zastanowić, to jakość dróg nie jest jedyną analogią, którą można znaleźć między islandzkim Interiorem i polskim blokowiskiem z lat 80-tych: smoliste barwy, hulający wiatr podrywający kłęby kurzu… No dobra, nie będę przesadzać. Interior zapiera dech w piersiach swoim księżycowym charakterem (podobno gdzieś w Islandii właśnie NASA szkoliło swoich astronautów przed lotem na księżyc, żeby przyzwyczajali się do odmienności krajobrazu), dziwnymi barwami, wulkanicznymi bulwami zniekształcającymi powierzchnię i potokami, które akurat tego dnia postanowiły spłynąć akurat w tym, a nie innym miejscu.
Kąpiel w Landmannalaugar
Pierwsze, co zrobiłam po wyjściu z autokaru: ubrałam i zapięłam pod szyję wszystkie zalecane warstwy wodo- i wiatro-szczelne. Ale już po kilkunastu minutach wszystko to z siebie zdjęłam, aby wskoczyć do gorącego oczka wodnego. Jest coś satysfakcjonującego w zażywaniu gorącej kąpieli podczas gdy na brzegu stoi poszczękująca zębami i gapiąca się na ciebie z niedowierzaniem grupka turystów.
Początek szlaku Laugavegur: Landmannalaugar do Hrafntinnusker – 12 km, 4-5 godzin
Po wyjściu z kąpieli, rozpoczęliśmy pierwszy etap wędrówki szlakiem Laugavegur (czyli drogą gorących źródeł) z Landmannalaugar do Hrafntinnusker . Dołączyło się do nas dwoje Francuzów, każde z nich niezależnie przyjechało przejść Laugavegur i w ostatniej chwili zdecydowało się jednak nie iść w pojedynkę. Chętnie ich przygarnęliśmy, bo to zawsze raźniej i ciekawiej.
Najpierw przeszliśmy zastygłe pola lawy Laugahraun.
Następnie wkroczyliśmy pomiędzy wzgórza, ukazujące się kolejno w coraz bardziej zaskakujących kolorach: różowych, żółtawych, niebieskich. Pomiędzy nimi od czasu do czasu widać było niezdrowo wyglądające biało-żółte skorupy, buchające równie niezdrowo pachnącą parą o woni zgniłego jajka. Nie będę się rozpisywać na temat widoków, obejrzyjcie zdjęcia.
Od momentu, gdy pokonaliśmy już te 400 metrów przewyższenia i znaleźliśmy się na terenie w miarę płaskim, można powiedzieć, że zaczęły się prawdziwe schody. Kto chodził po górach, ten wie, że 400 m to nie tak wiele, a jeśli góra ma niewiele ponad 1000 m nad poziomem morza, to trudno mówić o trudnym górskim klimacie. Otóż na tym szlaku sprawy się mają trochę inaczej, gdyż pogoda zmienia się z minuty na minutę i prognozy podawane rano, po paru godzinach tracą aktualność. Nam przypadła w udziale mgła, zamieć i burza piaskowa.
Ostatnie zdjęcie, które udało mi się zrobić (później już ich nie robiłam, w trosce o aparat), to Laurent zagłębiający się w unoszącą się nad lodowcem mglę. Nie widać jak bardzo wieje, ale zapewniam, że były momenty, gdy szliśmy schyleni pod kątem 60°. Ciąg dalszy szlaku opiszę w następnym artykule.